Kto nam przyrządza dane? Czyli wiedza o klimacie kontra emocje o klimacie. W 8 akapitach.

Słowo wstępu. Na tym blogu nie będę zajmować się kwestią czy zwolennicy „globalnego ocieplenia” mają rację, czy może rację mają „denialiści”, zaprzeczający „zmianom klimatu”. Nie utożsamiam się z żadnym powyższym terminem. Jestem obserwatorem, ciekawym i krytycznym. Na początek jednak muszę dodać, że rozkład sił i środków po obu stronach debaty jest nierównomierny i „słuszność” orbituje bardziej wokół jednej strony. Samo zagadnienie ma trzeci, bardziej złożony wymiar.

Debatą na temat klimatu interesuję się od dwudziestu lat. To wyczuliło mnie na przekazy kierowane do społeczeństwa. Przekazy te kreowały wiedzę o klimacie w przestrzeni publicznej. Czy były podane w formie informacji naukowych, jakie można znaleźć w pracach doktorskich, wykładach, czy artykułach, podsumowujących długoletnie prace badawcze wielu uczelni i instytutów, w Polsce i na świecie? Zatrzymajmy się chwilę na ŹRÓDŁACH naszej wiedzy o klimacie. Można je podzielić na TRZY ŚWIATY. 

Zbiór danych, jakim dysponuje nauka jest JEDEN. Nie ma innego niż ten, który powstaje podczas pracy badawczej naukowców. Kim są naukowcy? To zwyczajni pracownicy tyle, że na uczelniach, czy w instytutach. Pracownicy naukowi tworzą bazę wiedzy i podlega ona silnej weryfikacji. Praca naukowa często rozpoczyna się od opracowania metodologii, co nierzadko zajmuje klika lub wiele lat ciężkiej pracy. Następnie wyniki badań podlegają ocenie, wnioski dyskusji a cała praca recenzji. Wszystko musi być zgodne z aktualnym stanem wiedzy. Dopiero wtedy praca naukowców rusza w dalszą drogę. To PIERWSZY ŚWIAT. Oczywiście nie jest on kryształowy i zdarza się, że na słabszej uczelni dochodzi do zaniedbań. Zapewne niektórzy naukowcy spotkali się też z nadużyciami kolegów. Jednak w gronie specjalistów łatwo się zorientować, kto publikuje błędy albo naciąga swoje wyniki. Taka praca nie jest traktowana poważne. Tak ustala się ranking uczelni i naukowców. Mamy pewność, kto prowadzi rzetelne badania i jest specjalistą, któremu można ufać. To zbiór naukowców i wyniki ich pracy, PIERWSZY ŚWIAT. Jego produktem jest wiedza.

Wiedza z tego świata trafia do publikacji naukowych. W idealnym świecie wszystko, co można opublikować, powinno być prawdą i reprezentować całą zdobytą dotychczas wiedzę. Wszystko też powinno być interpretowane uczciwie, w oparciu o akademicki rozsądek. Już trąci utopią, prawda? Świat czasopism naukowych, z których czerpią np. dziennikarze, też nie jest kryształowy. Czasopisma też mają swój ranking, są lepsze, rzetelne i są też takie, w których publikuje się bez odpowiedniej recenzji, są pisma światowej klasy i są pisma krajowe, co nie znaczy, że gorsze. Publikacje w tych lepszych, czy "światowych" mogą być potencjalnie częściej cytowane. Jest też pewien system, który polega na budowaniu naukowej renomy i wiarygodności. Polega na cytowaniu odpowiednich publikacji. Wprost proponuje się naukowcom, co dobrze zacytować. Oczywiście każdy powinien korzystać z rzetelnych źródeł , ale samo ich wrzucanie do bibliografii może sztucznie buduwać ranking. To DRUGI ŚWIAT, świat publikacji naukowych. Tu sprzedaje się produkty PIERWSZEGO ŚWIATA. Czy renomowane, prestiżowe czasopismo gwarantuje najwyższą jakość? Czy jest bardziej wiarygodne od wyników pracy opublikowanej w mniej popularnym piśmie? I wreszcie, kto ma rację, gdy wyniki prac naukowych są przeciwstawne? Ile z tego wszystkiego trafia do opinii publicznej? To właśnie na czasopisma naukowe powołują się media, portale popularnonaukowe i internetowe narzędzia kształtowania TRZECIEGO ŚWIATA, świata opinii publicznej. Z publikacji i pracy naukowców korzysta też pewna agenda rządowa, która ocenia, czy światu grozi katastrofalna przemiana i jakie będą jej następstwa. Co trafia do TRZECIEGO ŚWIATA? Jakimi produktami odżywiana jest opinia publiczna?

Przywołajmy klika źródeł, które kształtowały naszą wiedzę w dziedzinie klimatu od momentu, gdy zaczął być dla nas ważny. Wielu z nas pamięta filmy przyrodnicze czytane przez Panią Krystynę Czubównę. Jej sugestywny głos był pełen empatii i przybliżał nam naturę, którą można było poczuć bardzo namacalnie. Duża część filmów o błękitnej planecie kończyła się dramatycznymi ujęciami walących się gór lodowych i topniejących lodowców. Nierzadko gardło ściskał widok bezbronnego niedźwiadka polarnego, samotnie dryfującego na kawałku kry pośrodku bezkresnego Oceanu Arktycznego. Tak, to budzi silne emocje. We mnie obudziło: LĘK. Nie lubię, gdy ktoś lub coś kreuje moją ocenę rzeczywistości, wykorzystując emocje, zwłaszcza negatywne. Wolę budować swoją opinię w oparciu o fakty i dane, które mają właściwy KONTEKST. Innym „źródłem” wiedzy o klimacie, a właściwie emocji o klimacie, były artykuły dziennikarzy. Latem, gdy naturalnym procesem jest utrata lodu w Arktyce, mogliśmy śledzić informacje, że np. na Grenlandii stopiły się dwa miliardy ton lodu. Pojawiło się też porównanie, działające na wyobraźnię, że stopiła się ilość lodu o wielkości dużego miasta. Zagrożone lodowce na Antarktydzie zostały "uosobione" i mogliśmy być świadkiem medialnego pożegnania lodowcowej rodziny Larsenów. Bez kontekstu naukowego takie informacje mogą przyprawić o ciarki na kręgosłupie. Dla zwiększenia dramatyzmu, informacje o utracie lodu czasem pojawiają się w asyście stwierdzenia: ”Gdyby stopił się cały lądolód Grenlandii, poziom światowego oceanu podniósłby się o 7 m.” Po takim zdaniu można postawić dumną dziennikarską kropkę i puścić wolno wodze fantazji czytelników. Duński Instytut Meteorologiczny, który dostarcza danych o Grenladnii ze swoich stacji polarnych, nie sieje żadnej paniki. Od trzydziestu lat wiele przekazów o klimacie straszy nas poziomem morza. W 2009 roku europejski projekt Klimada opracował "Adaptacje do zmian klimatu". Klimada zawiera scenariusz dla naszego wybrzeża, które już za pół roku ma znaleźć się w strefie zagrożenia z powodu wzrostu poziomu morza. Poniższy scenariusz powodzi morskiej jest dla mnie przerażający:



 Projekt Klimada ma też propagować wiedzę o zagrożeniach klimatycznych wśród społeczeństwa. Ludzie muszą się dowiedzieć, co im grozi. Nasuwają mi się złośliwe refleksje. Projekt adaptowania się do zmian klimatu wymaga poparcia społecznego? Czy, gdy buduje się zapory i wały przeciwpowodziowe, robi się wieloletnią, międzynarodową kampanię społeczną? Czy na specjalnych stronach internetowych wylicza się wszelkie możliwe następstwa powodzi, jak robi to Klimada? Nie, ponieważ powodzie każdy zna i pamięta i nikogo nie trzeba przekonywać, że zagrażają bezpieczeństwu.  Zastanawiam się, jak w obliczu katastrofalnej powodzi morskiej i „postępujących zmian klimatu” ludzie w Chałupach jeszcze zachowują spokój? Na szczęście powyższa mapa ma opis. Okazuje się, że prawdopodobieństwo zdarzenia wynosi 1 % i zależy od tego, ile CO2 wydalimy. Klimada informuje też o działaniach, podejmowanych w związku z zagrożeniem, które nas obejmie już za pół roku. Po trzech minutach czytania skrupulatnych opisów, co nam grozi, dowiadujemy się, jak się przed tym zabiezpieczymy:


Strategiczny plan adaptacji (SPA 2020), klimada.mos.gov.pl

Jeśli to wystarczy, to chyba nie musimy panikować? Nie zrozumcie mnie źle. Ta lakoniczna tabelka na pół strony wydaje mi się dysproporcjonalna do czterech stron potencjalnych katastrof z powodu podnoszenia się poziomu morza. W obliczu zagrożenia, obejmującego 300 tysięcy ludzi i 1,7 miliona miejsc pracy, tabelka mnie nie uspokaja.

W obliczu ekstremalnych zagrożeń nie wszyscy zachowują zimną krew i niektórzy podnoszą głos na temat ŹRÓDEŁ naszej wiedzy o „postępujących zmianach klimatu”. Autor podręczników do meteorologii i klimatologii w 2016 roku publikuje artykuł pod tytułem: „Ekstremalne maksimum, czyli arogancja ignorancji”. Praca na siedmiu stronach podsumowuje dziennikarskie poczynania w odniesieniu do klimatologii i zjawisk naturalnych. Autor wskazuje na modę językową (jak nowomowa). Z pracy dowiadujemy się, że nadużywane są konkretne słowa: ekstremalny, maksymalny, a także zwroty: maksymalne wartości ekstremalne, ekstremalnie duże opady, zwiększenie zjawisk ekstremalnych. To tylko kilka przykładów niedomówień i uogólnień, które nie dostarczają danych naukowych i nie wyjaśniają natury zjawisk. Sposób przekazywania informacji często wprowadza niebezpieczną rzecz, zatracenie dystansu i budowanie napięcia. Nadużycia dziennikarzy powodują, że odbiorca nabiera przekonania o czymś niepokojącym, pomimo, że fakty naukowe są przedstawiane niechlujnie. Autor poddaje w wątpliwość szacunek dla czytelnika, wiedzy i języka polskiego. To trzeźwiące słowa polskiego naukowca, który jest zaniepokojony tym, co trafia do opinii publicznej, TRZECIEGO ŚWIATA.

 Podzielam opinię autora pracy „…arogancja ignorancji”. Bardzo często trafiam na podobne „klimatyczne perełki”. Uprzedzam, że nie podam żadnych nazw, bo cenię sobie spokój. Mamy dobrze sprzedające się pismo, które wyspecjalizowało się w straszakach klimatycznych i psuje ludziom weekendy. Mamy też świetnie pozycjonowane portale, które biorą udział w debacie klimatycznej i wpisują się doskonale w stare, ale aktualne zdanie „cudze chwalicie, swego nie znacie”.  Jeden z nich, który nazywa siebie naukowym, ku mojemu zdziwieniu częściej cytuje raporty agendy rządowej niż prace naukowe. Trzeba przyznać, że dla agendy też pracują naukowcy, ale jest to wciąż jeden i ten sam zbiór wiedzy, z tą różnicą, że w agendzie wiedza podlega dalszej interpretacji... Raport agendy to raczej pochodna wiedzy, a nie wiedza źródłowa. Wszystkie te alarmujące źródła są dla mnie jak kalka, kopia tego, co zaserwowano opinii publicznej na przełomie lat 80 -tych i 90 -tych. Przekazy klimatyczne to kopiowanie strachu sprzed trzydziestu lat, kiedy baliśmy się, że w 2013 roku w Arktyce nie będzie lodu, Nowy Jork zniknie pod oceanem a światem będą targać nieustanne huragany. Wtedy można było się wystraszyć, ale minęło trzydzieści lat badań i obserwacji! Myślę, że należy zmienić proporcje w medialnej narracji, wymagać poważnego kontekstu naukowego i zmniejszyć dawkę grozy.

 Co się dzieje, gdy pojawia się w nauce nowy argument lub dowód, że planecie nie grozi katastrofa? Co się dzieje, gdy historia planety przypomina, że stany klimatu to naturalne oscylacje i Ziemia przeszła ich wiele? Co się dzieje, kiedy ktoś mówi przytomnie, żebyśmy zamiast ratować klimat, zaczęli się realnie przystosowywać do jego naturalnej zmienności? Łagodnie ujmując, temat klimatu sięga najdalej "ery przedprzemysłowej" i obecne zmiany są bezdyskusyjnie największe i jeśli niczego nie zrobimy, to będą jeszcze większe. Ziemia zmienia się od miliardów lat, ale nas najbardziej interesuje jakieś ostatnie 200 lat. To rozumiem, bo każdy patrzy z innego punktu odniesienia. Fizyk interpretuje inaczej, geochemik inaczej i palinolog inaczej. Gdyby na akademickiej wymianie argumentów się kończyło, gdyby integrowano wiedzę z różnych dziedzin, nie byłoby mnie na tym blogu. Ale dzieje się zbyt wiele. Nauka schodzi na drugi plan i dyskusja dotyka samych autorów, tych sceptycznych bardziej, rzecz jasna. To raczej nie przypomina sensownej debaty w oparciu o naukę. A przecież nowe fakty z różnych specjalizacji uzupełniają naszą wiedzę o klimacie w każdym kolejnym roku. Czynniki, które sterują zmiennością klimatu, zaczęliśmy poznawać dość niedawno. Jeszcze w latach 70 - tych baliśmy się zlodowacenia! Naturalna zmienność klimatu w przeszłości zaskakuje. Jednak to nie studzi alarmizmu klimatycznego, który jest coraz bardziej nachalny. Przykład? Lipcowy, sponsorowany post w mediach społecznościowych. Przedstawiał mapę odchylenia temperatury powierzchni Ziemi w czerwcu. Planeta dosłownie płonęła czerwienią, a obrazek informował, że globalnie czerwiec był o 0,92 stopnia cieplejszy. Jako odbiorca, w pierwszej chwili odniosłam wrażenie, że znów nastąpiło nowe ocieplenie o prawie jeden stopień. Po chwili, gdy odczytałam rycinę, okazało się, że autor pokazał temperaturę w odniesieniu do okresu 1951-1980. Przecież wtedy ocieplenie XX wieku jeszcze nabierało rozpędu. Porównywanie temperatury do tego okresu jest zwykłym przypomnieniem, że mamy ocieplenie. Jednak niewprawiony odbiorca może tego nie zauważyć. To bardzo sugestywne i prowadzi do mylnej interpretacji (wnioskuję to po komentarzach wielu przerażonych lub oburzonych użytkowników pod wspomnianym postem). Porównałam ten czerwiec z poprzednim i okazuje się, że ten sam czerwiec nie jest już cieplejszy o 0,92 stopnia, ale o 0,1 stopnia. Dodam, że można wybrać różny typ pomiarów, co powoduje, że mapy są szacowane z różnych danych. Jedne zawyżają temperaturę, według drugich Ziemia wygląda na chłodniejszą. Sponsorowany post przedstawiał czerwoną planetę bez właściwego kontekstu.

Anomalia temperatury powierzchni Ziemi, NASA GISS. 
Góra: porównanie do lat 1951-1980; dół: porównanie do 2018-2019.


Trudno oprzeć się wrażeniu, że opinia publiczna jest zasypywana sugestywnymi przekazami o emocjonalnym zabarwieniu. To marginalizuje prawdziwą wiedzę. W moim odczuciu, często sensowna debata na temat klimatu jest niemożliwa. Dla wielu ludzi klimat jest kwestią ugruntowanych przekonań, które są wzmacniane przez media i politykę. Dyskusja o klimacie przestała dotyczyć nauki, bo ustalono już wniosek, który nie podlega zmianom. Jak do tego doszło, opowiem w następnym wpisie. Tymczasem, zapewniam, że nie jestem jedyną osobą, która przygląda się krytycznie sprawom klimatu. W 2018 roku bezkompromisowo wypowiedział się publicysta Tomasz Wróblewski, który użył sformułowania "Religia klimatyczna". Podobnie mówił o tym pracownik NASA, członek misji Apollo, który zwrócił uwagę na niski poziom wiedzy z zakresu klimatu, co czyni społeczeństwa podatnymi na manipulację. 

Komentarze

  1. Bardzo rzeczowy tekst i rozsądnych opinii nigdy za wiele, ponieważ trudno się przebić w gąszczu manipulacji. Dawniej ludzi straszono piekłem, i wystarczyło, żeby trzymać ich w ryzach. Obecnie ta metoda nieco się zdewaluowała i wykorzystuje się naturalne zmiany, które są trudno zauważalne w ciągu jednego pokolenia. Czekam na następne wpisy...

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Rosja, Ukraina i klimat

Gdy nie wiadomo o co chodzi... pożegnanie z blogiem w 6 punktach